piątek, 16 października 2015

O latającej foce

Kananginak Pootoogook "Arctic Seals"via Pinterest




Foka spojrzała w dół. W ostrym, zimnym świetle księżyca wybrzeże wyglądało jak błękitna pustynia. Ocean cętkowany srebrnymi błyskami falował w ciszy, niewzruszony ziemskim przyciąganiem, obrotami i całym tym kosmicznym zamieszaniem. Drzemał.
Foka przymknęła oczy, nabrała głęboko powietrza, wzniosła się ponad warstwę srebrnoszarych chmur i zanurzyła w rozmyślaniach. Powietrze przyjemnie obmywało jej obłe, miękkie ciało.
- Jak miło – pomyślała. - Jest mi bardzo przyjemnie. Zupełnie tak przyjemnie jak w wodzie. Albo może nawet trochę bardziej…
Poczuła pod płetwami delikatny ruch powietrza. Od zachodu nadciągał wiatr. W dole ocean zaczynał budzić się do życia i drobne błyski zamieniały się teraz w długie, świetliste smugi.
Foka, chłodnym powiewem wyrwana nagle z błogich rozmyślań, otworzyła oczy.
- Jak to się stało? – pomyślała. - Przecież to niemożliwe, foki nie potrafią latać.
I natychmiast zaczęła opadać w dół przecinając lepką od wilgoci, pierzastą chmurę.
- Nieeee… - krzyknęła do chmury. – Ja chcę latać!
 Znowu opadła nieco niżej.
- Możeszszszsz.....
Chmura bezszelestnie przesunęła się po niebie.
- Co? Co powiedziałaś? – krzyknęła znowu w stronę chmury.
- Nieee myśl, czuuuuj, możeszszsz lataaać…. – kolejny podmuch wiatru przesunął chmurę dalej nad ocean.
- Ale ja nie mam skrzydeł!
- Możeszszsz laataaać……
Foka otworzyła oczy. Było już późno. Jej stado powoli poruszało się w oddali. Duże, ociężałe samce wyruszały na połów, a samice, zbite w ciasna gromadę, karmiły młode.
- Ach, to był sen – pomyślała foka. – Zasnęłam i… -  przygnębiona ruszyła w stronę stada.
Foki popatrzyły na nią niezadowolone..
- Myślałyśmy, że odpłynęłaś za daleko. Nie rób tego. Musimy trzymać się razem. – strofowały ją foki. - Ona pewnie znowu śniła o lataniu - śmiały się swoim foczym śmiechem. - Hej foko! Nie jesteś mewą, nie masz skrzydeł.
Życie potoczyło się dalej swoim odwiecznym rytmem. Ocean falował, przypływy i  odpływy wyznaczały dni i tygodnie, a gwiazdy wskazywały kierunki świata.  Foki wyruszały na połowy, wygrzewały się drzemiąc w słońcu, a samice tygodniami karmiły swoje małe aby potem pozwolić im odejść i zająć się własnymi foczymi sprawami.
Foka jednak wciąż nie mogła zapomnieć o swoim śnie. Każdej nocy śniła o chmurach i bezkresnych powietrznych przestrzeniach. Smukłe, zwinne mewy przecinały szybkim lotem chmury, a ona leciała za nimi. Bezskrzydła i szczęśliwa.  Każdego dnia, gdy płynęła przez lodowato zimne wody oceanu wyobrażała sobie, że szybuje w powietrzu. Kładła się na brzegu i czuła, że leci. Wyobrażała sobie wilgoć chmur obmywających jej ciało i porywy wiatru tam, wysoko w górze jak fale unoszące ją w oceanie. Odchodziła daleko od  stada, spoglądała w niebo i powtarzała słowa, które usłyszała szybując we śnie… Możeszszsz lataćććć. Poczuuujj….
Z czasem inne foki przestały zwracać uwagę na jej dziwaczne zachowanie. Przyzwyczaiły się, że przychodziła, łowiła z nimi ryby, kąpała się w słońcu, a potem znikała na długie godziny.
Mijały tygodnie i miesiące. Pory roku zmieniały się, a foka żyła zwyczajnym foczym życiem. Coraz częściej jednak samotnie wędrowała daleko w głąb lodowej pustyni i oddawała się marzeniom.
***
Szary cień powoli przesunął się po lodzie. Foki zajęte swoimi sprawami uwijały się wokół młodych albo wypływały w morze aby ułożyć się do snu. Był jednak ktoś, kto właśnie w tym momencie popatrzył w niebo – Foka Która Wie, najstarsza w stadzie, żyjąca nieco na uboczu i często odpoczywająca z dala od codziennej krzątaniny na brzegu oceanu. Uśmiechnęła się zawadiacko pod swoimi długimi siwymi wąsami.
 Obły kształt szybował  lekko w powietrzu.
 Ona wiedziała. Czasem trzeba marzyć nawet jeśli wszystkie foki mówią, że coś jest niemożliwe. Nie myśleć. Czuć. 
- Hmmm.... - zamruczała cicho do siebie. A może nie do siebie... - Pamiętaj, nie próbuj udawać mewy. Nie masz skrzydeł. Jesteś Latająca Foką. 
 Położyła  się wygodnie na lodzie, zamknęła oczy, westchnęła i powoli uniosła się w górę.

środa, 15 lipca 2015

Medytacja żaby

Żaba siedziała na werandowych schodkach. Płowobrązowa, nieduża, o głowie jak malutki, kanciasty kamyczek ociosany przez niewprawnego rzeźbiarza. Siedziała tak już od godziny, zatopiona w całkowitym bezruchu. - Kontempluje - zakomunikowała moja mama. Omijając żabę szerokim łukiem próbowała ześlizgnąć się niepostrzeżenie ze schodków przyklejona brzuchem do murku werandy. Jedną ręką trzymała koszyk z chlebem dla ptaków, w drugiej ściskała czajnik z wodą do podlania pelargonii. Po chwili wróciła tą samą drogą wyginając się wdzięcznie przy ścianie.
- Wciąż kontempluje - oznajmiła wciągając do pokoju psa, który całą swoją osobą wielkości roweru zaczął wykazywać niepohamowane zainteresowanie żabią medytacją.                                              
- Mhmmmm... - odparłam rezolutnie, bo marzyłam tylko o tym, żeby wreszcie budyniowate szarożółte chmury odsłoniły słońce i wtedy weranda z leżakiem wreszcie będzie tym cudem na który czekałam po kilku dniach okropnej, lepkiej wilgoci. Jestem napędzana słońcem. Potrzebuję go żeby normalnie żyć, w szarości popadam w marazm i apatię. Nie mówiąc już o wilgoci od której zamieniam się intelektualnie w mech. 
-  Przecież tak nie da się żyć. To jak on ma sikać, żeby nie nadepnąć na żabę... - zadumała się wyglądając na żabę przez okno. - No nic - dodała i poszła do kuchni. Żaba patrzyła w dal. Pies wył pod drzwiami.
Chmury na niebie drgnęły. Bardzo niemrawo zaczęło przebłyskiwać słońce.
- Idę się opalać na werandę. gdzie mój ręcznik?! - rzuciłam się w stronę drzwi. Nigdy nie wiadomo ile ten  słoneczny raj potrwa.
- Oj, wiesz kochane, może lepiej nie. Musimy poczekać żeby nie przestraszyć żaby. Wiesz... ona na pewno wszystko sobie przemyśli i pójdzie.
- Dlaczego w tym domu dzieci były zawsze gorzej traktowane niż zwierzęta?! - zdenerwowałam się.
- Kochanie, bo ty i twoja siostra czasem rozumiecie co do was mówię. Żaba pewnie trochę mniej. I będzie jej przykro.
Zrezygnowana rzuciłam ręcznik na kanapę i pogrążyłam się w ponurych rozmyślaniach na temat mojej rodziny.
Po dwóch godzinach żaba weszła pod schodki. Pies wyszedł sikać, mama usiadła z książką na werandzie, słońce zaszło. Właśnie kończyłam obgryzać ostatni paznokieć.
"Trzeba mieć dużo cierpliwości, by się jej nauczyć". (Stanisław Jerzy Lec, Myśli nieuczesane)


fot. Kinga Kłosińska





      

niedziela, 21 czerwca 2015

Szczęśliwy koniec pewnej bajki



Było o początku bajki a teraz czas na zakończenie. Dwa miesiące cudu, w którym miałam zaszczyt uczestniczyć. Jestem zachwycona, wzruszona i szczęśliwa. Jedno z moich najpiękniejszych doświadczeń. Bajki biorą się z życia.

Pobudka 4.30. Siedzę sobie i patrzę półprzytomna. Jak co dzień od kilku tygodni. Spać się nie da, bo wciąż coś spada, chrupie i trzaska. Balbina gryzie patyk, Maks wisi na zasłonie. Maks upycha orzechy w mojej torbie, Balbina odgryza chwost od narzuty. Wiewiórki wrócą do gniazda w futerale na aparat o siódmej. Ja do łóżka. I będziemy spać do dziesiątej. Szczęściarze z nas. Kolejna pobudka. Każdy do swojego śniadania. Wiewiórki pestki słonecznika, ja kawę. Ja wychodzę, one biegają. Wszyscy mamy  własne sprawy. Po południu pójdą spać. Ja dużo później. Jak zwykle. Rytm dnia, rytm natury. Próbuję się wpisać bezskutecznie. Jestem sową, one skowronkami. Ostatni wspólny dzień. Dostaną wolność. Ja zostaję… wreszcie się wyśpię ale - trochę szkoda.  Właściwie to szkoda nie do zniesienia. Nigdy nie przyzwyczajajcie się do wiewiórek, bo one pójdą i zapomną a wy zostaniecie.
Ostatnia noc. Wiewiórki śpią. Ja próbuję. Wstają jak zwykle o świcie. Nie wiem co robić. Śpiewam im hawajską modlitwę. Przychodzą do łóżka, kładą się obok i słuchają. Nie mogę uwierzyć. Łóżko było miejscem do gonitwy. Przestaję, zaczynają skakać po mnie. Spłakana próbuję jeszcze raz, z całą miłością jaką w sobie mam i prośbą o opiekę dla nich. Wracają, Znowu kładą się na mnie.  Intymność, misterium, nie wiem jak nazwać to, co się zdarzyło.  Za chwilę biegną do swoich spraw. Ja się zbieram dłuższa chwilę.
 Godzinę później jedziemy do lasu. Piękny mieszany, są sosny, dęby i leszczyny. Wszystko jak trzeba. Ptaki śpiewają, wiewiórki w koszyku, słońce przez gałęzie. Z całej siły próbuję być dzielna i mądra.. Stajemy na polanie, przy drzewach. Balbina węszy na brzegu koszyka, tyle nowego, wszystko inne. Zaczynam mieć w głębi duszy nadzieję, że to tylko piknik. Posiedzi, posiedzi i wróci do środka. Sama się sobie nie przyznaję ale wszystko  w środku mnie krzyczy z całych sił : ” Zostań, nie wychodź, proszę.  „ Długo myśli zanim zejdzie na ziemię. Wskakuje na drzewo i… chyba wie już o co chodzi. Dzielnie łykam łzy, nie da rady inaczej. Można sobie mówić różne rzeczy o braku przywiązania, wolności ale boli, boli jak cholera.  Dom to klatka. Ale bezpieczna. I nic poza tym mnie teraz nie interesuje. „Balbina, wracaj już” – gadam w duszy. Może usłyszy? Prawdziwa miłość daje wolność powiadają mądrzy tego świata. "Gówno prawda" - myślę. Chcę teraz ponad wszystko żeby wróciła. Maks jak to Maks – zagrzebał się w szalik na dnie koszyka i siedzi. Czekam… Powoli wystawił wścibski nos, ciekawość silniejsza od strachu. Wskakuje na drzewo, za Balbiną, powoli, uważnie. Zaczynają swój taniec wokół pnia. Śmigają coraz szybciej. 
Z głębi lasu przybiega wiewiórka. Skacze z drzewa na drzewo jakby latała. Maksio i Balbina maja dużo do nauki. Podbiega do Balbiny i stykają się noskami. Za chwilę skok na drugie obok i nos w nos z Maksem. Nie wierzę w to co widzę. Jestem w bajce. Wróżki są. Właśnie widziałam. Wiewiórka zbiega na ziemię i długimi susami rusza w głąb lasu. Przystaje, ogląda się. Maks biegnie za nią. Spogląda na Balbinę. Odchodzę. To ich las. A one należą do lasu.

- Dostąpiłaś wielkiego zaszczytu  – powiedziała moja mama, kiedy godzinę później opowiedziałam jej wszystko o dzisiejszych wydarzeniach. Nareszcie obie spokojnie mogłyśmy usiąść w kuchni i zalać się łzami.  Było smutno i najpiękniej na świecie. 

fot. Kinga Kłosińska
 

niedziela, 17 maja 2015

Wizyta


Pierwszy rozdział  niech na razie będzie tajemnicą. W każdym razie wiewiórki trafiły do domu wróżek. A ten rozdział powstał hmmm... trochę na bazie przeżyć a trochę z poruszenia dzisiejszą wiadomością, że w tym roku modnym komunijnym prezentem dla dzieci są koniki i kucyki zabierane z rzeźni. Dzieci, jak się okazuje (taka tam wypowiedź dziewczynki w telewizorze) niekoniecznie lubią koniki, bo koniki śmierdzą i nie chcą robić tego, co dzieci chcą żeby robiły. Więc koniki z powrotem trafiają do rzeźni. Miałam tego rozdziału na razie nie publikować ale wydał mi się ważny. No cóż, na wet na blogu nie zawsze jest kolorowo i dlatego dziś bezzdjęciowo. Ze smutku i wkurzenia. 
Ps. Na Szyszkowym  Wzgórzu wróżki, czarownice i magowie przesyłają sobie wiadomości szepcząc słowa do chmurek magicznego pyłu, który potem szybuje w powietrzu aż dotrze do odpowiedniej Osoby. O tym wszystkim informujędokładnie I-ym rozdziale.

 "Po kilku dniach życie zaczęło toczyć się po swojemu. No… może z małą różnicą. Z każdego zakątka Szyszkowego Wzgórza nadlatywały większe i mniejsze chmurki magicznego pyłu w najrozmaitszych kolorach. Pył osiadał na meblach i na podłodze wróżkowego domu. . Migoczącymi chmurami unosił się w powietrzu, wpadł do oczu albo nosa  i wróżki nieustannie kichały. Wkrótce było go tak dużo, że w końcu zaczęły  wsypywać go do słoików po sosnowej marmoladzie i szczelnie zamykać. 
Wszyscy natychmiast chcieli odwiedzić maleństwa i pokazać je swoim dzieciom i dzieciom znajomych. Przyjeżdżali z tabliczkami do rysowania aby potem pokazywać swoje podobizny z wiewiórkami na spotkaniach czarownic i w zebraniach magów. I nikt nie myślał, że Maks i Balbina są za mali na przyjmowanie gości.Wszyscy chcieli się z nimi bawić. Wiewiórki z Szyszkowego Wzgórza mieszkały bowiem  wysoko na sosnach i rzadko można było poznać je osobiście o ile ktoś nie umiał wspinać się na drzewa. Wtedy zresztą też były zbyt zajęte swoimi bardzo ważnymi wiewiórczymi sprawami aby wdawać się w rozmowy z dziwnie wyglądającymi Osobami.
Dom powoli zapełniał się gośćmi. Przyjeżdżały czarownice, których wróżki nie widziały od czasów magicznej szkoły z całymi tabunami małych wróżątek, które wrzeszcząc – Łap, łap – próbowały dogonić przerażone stworzonka albo nakarmić je słodkimi dropsami z prawoślazu od których wiewiórki bolały potem brzuszki.
Czasami do wróżkowego domu przyjeżdżali też  magowie i czarodzieje, którzy pojawiali się nagle, przynosili wiewiórkom główki dzikiej sałaty rosnącej na polanie przed domem (czy widział ktoś kiedyś wiewiórkę jedząca sałatę?), a potem rozsiadali się wygodnie na wróżkowych fotelach opowiadając bardziej sobie niż wróżkom o swoich czarodziejskich zwycięskich pojedynkach, nowych płaszczach przysłanych zza wielkiego jeziora i perspektywach zajęcia głównych miejsc w Wielkiej Radzie Magów.
- Maks, kto to jest? -  pytała wtedy Balbina chowając się głębiej w tęczowy szalik.
- Nie wiem. Dziwnie pachnie, nie lasem.  A masz….
- Oj, tak, tak, wiewióreczka, śliczna  tiu, tiu, tiu – zachwycali się magowie.  – Ajjj, nie gryź dzikie stworzenie!  A co tam w tym słoiczku masz, moja droga, czyżby powidła z bzu? Cudownie. A zrobisz mi do nich żołędziowa herbatkę? – zwracali się do pobladłych wróżek.
Maks i Balbina nie lubili wizyt. Lubili tylko kiedy przychodził mały synek zaprzyjaźnionej czarownicy. Siadał koło ich koszyków i śpiewał im cicho piosenki. Albo delikatnie drapał za uszami.
Czasem wieczorem, kiedy wróżki zmęczone spały zawinięte  w puchowe pierzyny, a wiewiórki zwijały się w maleńkie kłębuszki na półce za Księgą Pełną Zaklęć, przychodził ktoś i na progu zostawiał paczuszkę zielonych szyszek. Wróżki uśmiechały się wtedy pod nosami i cicho szeptały w chmurę złotego pyłu, który unosił się potem wysoko i niknął na tle nieba, na którym pasły się stada małych, białych baranków.  Kiedy indziej na parapecie okna pojawiał się liść pełen znaczków, które umiały czytać tylko wróżki.
- Patrz, patrz - wołały wtedy jedna do drugiej -To od wróżki z Lawendowej Doliny. Pyta czy może potrzeba nam suszonej morwy, bo ma pełną piwnicę zeszłorocznych zapasów? Zadowolone siadały na progu domu i pozwalały maluchom  skakać i bawić się w chowanego w falbankach swoich długich spódnic utkanych z księżycowej przędzy."

sobota, 16 maja 2015

Szyszka

Jest taka cecha w Maksiu, która doprowadza mnie do czarnej rozpaczy. Max PATRZY. Patrzy oczami.
Zupełnie nie jest istotne co wtedy robię. Mogę medytować, grać na bębnie albo pisać kolejny tekst o życiu rozkosznych wiewiórek. Max PATRZY.  Czuję wtedy jak ogarnia mnie fala poczucia winy.

- Maksiu, może jestem za głośno? Słoneczko ty moje, obudziłam cię?

PATRZY.

- A może mamusia da ci orzeszka? Albo pesteczkę słoneczniczka??

PATRZY.

- Maksiczku, a może chcesz wyjść z klateczki, pobiegac sobie troszeczkę, coooo?
PATRZY….

Kurczę  się targana mrocznymi emocjami. Jedyne co mogę zrobić, to rzucić się biegiem do ogrodu. Nieważne: leje, burza z gradem, zaspy śniegu w maju. Muszę znaleźć szyszkę. Natychmiast muszę znaleźć szyszkę!
Miotam się z obłędem  w oczach, przeszukuję zarośnięte ścieżki, grzebię w trawie. Jest! Piękna, idealnie symetryczna, zszarzała lekko od zeszłego roku.
Szyszka, gdybyście nie wiedzieli, to centrum Wszechświata. Wokół niej krążą galaktyki i czarne dziury, ziemia wsparta na kilku laskowych orzechach i równe ósemki jabłek. Jest końcem i początkiem. Jest taka teoria, że być może była właśnie  t y m  słowem.
Przestał.  Przymknął  oczy i uważnie żuje szyszkę. Kolejny raz udało się uniknąć katastrofy. Mogę normalnie oddychać, serce bije wolniej.

Czasem Maksiowi zdarza się przez pomyłkę usiąść na szyszce. Wtedy z piskiem podskakuje do góry i ćwierka na nią z niechęcią. Ale to bardzo rzadkie przypadki.

A teraz muszę wyjść do ogrodu. Wiecie. Maksio PATRZY!

Ps. Tyle - z wdzięczności dla Mistrza, który nie raz ratował mnie w trudnych momentach serwując śmiech do łez.